Wulgaryzm w tytule wpisu pojawił się z dwóch powodów. Po pierwsze, zauważyłem, że przekleństwa w nagłówku mocno podnoszą klikalność. Po drugie, strasznie się ostatnio wkurwiłem i muszę dać temu jakiś wyraz. W poniedziałek rano media obiegła informacja, że David Bowie nie żyje. Zmarł w wieku 69 lat, dwa dni wcześniej wydał swoją ostatnią płytę „Blackstar” (dobrze się tego słucha np. tutaj), a od półtora roku zjadało go raczysko, które wciąż zabiera życie demokratycznie – biednym anonimowym i bogatym gwiazdom. Nie jestem fanem Bowiego tak, jak nakazywałaby tego definicja słownikowa. Ale mam świadomość i jakieś strzępki wiedzy o jego twórczości, dokonaniach, zanucę ze dwie piosenki i rozpoznam po ciemku jego najbardziej legendarne wcielenia. Co więcej, wiem nawet, że absolutnie zrewolucjonizował świat popu i rocka, a dzięki niemu na muzycznym firmamencie pojawiły się tabuny innych artystów. W tym wielbiona przeze mnie Madonna.
Wróćmy do genezy wkurwu, bo on wciąż nie minął. Przyzwyczaiłem się, że ludzie po śmierci znanych osób piszą w internecie głupoty. Jest jednak rzecz, która działa na mnie strasznie. Ignorancja! Niestety, to cecha, która dominuje w młodszych pokoleniach i jestem pewien, że moja generacja pt. „rocznik 89” również nie jest bez winy. Ale mam wrażenie, że jesteśmy ostatnią, która z różnych powodów liznęła trochę świata popkultury, gdy ten znaczył jeszcze coś więcej niż wielka dupa Kim Kardashian czy zwykły biały t-shirt od Kanye Westa za 400 dolarów. Naiwnie wierzę, że mało z „nas” napisałoby pod informacją o śmierci jednej z największych ikon minionego półwiecza „a kto to jest David Bowie?”. Mój mózg dzięki takim popisom niewiedzy eksplodował w tym tygodniu już kilkanaście razy.
Oczywiście, można nie wiedzieć, kim jest David Bowie. Są ważniejsze rzeczy na tym świecie. Ale dlaczego ignorancja to teraz taki atrakcyjny towar, żeby się tym bezrefleksyjnie chwalić? Dlaczego niewiedza tak rzadko motywuje do uzupełnienia braków? Bycie najgłupszą osobą w pokoju powinno być impulsem, aby dorównać reszcie, a nie stać w nim i się szczerzyć. Toczyłem takie dyskusje już wielokrotnie i usłyszałem, że przecież każde pokolenie ma swoich idoli i z jakiej racji teraźniejszy 15-latek ma wiedzieć, co robił jakiś śmieszny przebrany koleś 40 lat temu. Nie mam w sobie zgody na ten argument. Są jakieś podstawy, jest jakiś basic, który niezależnie od epoki, w której żyjemy, wypadałoby ogarniać. Jest internet, całe archiwum świata w jednym miejscu. Od poznania wielkich tajemnic dzieli nas kilka kliknięć. A to wciąż zbyt duży wysiłek.
I potem trzeba przyjąć do wiadomości, że są tysiące czy nawet miliony ludzi, którzy nie wiedzą, że ten figlarny piorun na twarzach kolegów podczas Halloween to nie hołd dla Lady Gagi. Że Grace Jones nie zasłynęła tylko tym, że nazwała wspomnianą Stefanię Germanottę bezduszną cipą, ale jest jedną z ikon popkultury. Że charakterystyczne upięcie małych koków to księżniczka Leia z Gwiezdnych Wojen, a nie jakaś Sepsa. Że śmieszne kolorowe ludziki na bluzach sprzedawanych w internecie nie są merchandisem twórców Painta, ale jednego z najważniejszych artystów lat 80., Keitha Haringa. Że wasz ukochany i taki innowacyjny teledysk „We Found Love” Rihanny to tylko zręczna kalka kultowego filmu. Że gdyby nie Madonna to nie byłoby teraz połowy śpiewających lasek, w których się zasłuchujecie. Że gdyby nie Michael Jackson to czarne nigdy nie byłoby już białe. Dobra, chujowy żart, ale sam musiałem spuścić powietrze ze swojego balonika frustracji. Takich przykładów jest zyliard więcej.
Nie chcę nawet polemizować z opcjami typu „to nie jest priorytet”. Oczywiście, że nie jest. Wiadomo, że od teledysku Bowiego jest ważniejsze to, żeby pamiętać, w którym roku Polska odzyskała niepodległość albo o której Jarek Kaczyński obudził się 13 grudnia 1981 roku. Nie w tym rzecz. Bez minimalnego backgroundu (pop)kulturowego stajemy się ślepcami. Widzimy miliony obrazków, słyszymy rozmaite dźwięki, ale nic o nich nie wiemy, a za wieloma z nich stoi cała historia przemysłu. W czasach, gdy coraz ciężej o oryginalność, gdzie słowo ewolucja i rozwój tyczy się praktycznie tylko techniki, to straszna bieda być takim ślepcem. Byłoby super, gdyby o wpajanie takiej wiedzy zadbano już w szkole albo chociaż w domu, gdzie są na to i czas i możliwości. Nie mam złudzeń, że oświata, szczególnie polska, stoi przed wieloma innymi wyzwaniami, ale… Postarajmy się!
Polska małą literą? Uuu…
Misiu, jest i z dużej i z małej, tak jak trzeba 😉
Zgodzę się z Tobą, takie lekcje by się przydały..Jestem z rocznika ’99 i szczerze nieraz na lekcjach polskiego pani przytacza do tematu jakichś wykonawców i nikt z nas nie wie o kim mówi. Ewentualnie jedna, góra dwie osoby trochę kojarzą.
Dziś od rana czytam tego bloga i bardzo odpowiada mi Twój styl pisania. Jest spontanicznie, naturalnie i z jajem. Też lubię tak pisać. Sztampowe teksty są bleeee i fujjj! Co do wpisu zgadzam się w 100%
Pozdrawiam!
„Są jakieś podstawy, jest jakiś basic, który niezależnie od epoki, w której żyjemy, wypadałoby ogarniać.” Skończyłem czytać po tym zdaniu. Naprawdę? „Jakiś basic”? Serio? Błagam.
Tak się u nas we Warszawce mówi, serio serio 😉
Dobry tekst. Zgadzam się w zupełności. Tylko dodam od siebie że od lekcji popkultury ważniejsze jest by w szkołach było porządne wychowanie seksualne.
Przeczytałem zdecydowaną większość postów na tym blogu z których większość zdecydowanie do mnie przemawia i wprawia mnie w dobry nastrój. Ten post jest całkowitym zaprzeczeniem tego co myślę i jak nigdy tego nie robię, to teraz się nie powstrzymam i skomentuję. Oczywiście nie neguję, że istnieje cała rzesza osób, które są zainteresowane popkulturą- i to jest super. Nie neguję również, że jest masa osób, która nad popkulturę ceni sobię historię starożytnego Egiptu, fizjologię roślin, czy rozwiązywanie zadań z całkami. Nie wydaje mi się jednak, że popkultura jest czymś, co powinno stanowić jakikolwiek przedmiot, który powinien być nauczany w szkolę, obojętnie na jakim poziomie- chyba że mówimy o wykształceniu typowo ukierunkowanym na taką, a nie inną tematykę. Nie da się nie zgodzić, że edukacja nie tylko w tym kraju, ale w przeważającej części Świata jest coraz bardziej infantylizowana, upraszczana oraz sprowadzana do poziomu bruku.
Oczywiście nie twierdzę, że nie można interesować się popkulturą, plotkami i skandalami elit „z wyższych sfer”- w końcu sam lubię poprzeglądać sobie zarówno tego bloga jak i inne witryny na których dochodzi do zbiorowego orgazmu na widok kolejnej popularnej osoby, która zapomniała założyć bieliznę.
Przeraża mnie jednak myśl, że obok lekcji na których dzieci/młodzież powinna uczyć się poprawnego pisania, wysławiania, o tym dlaczego nadużywanie antybiotyków jest czymś śmiertelnie niebezpiecznym, dlaczego powinno się zabezpieczać podczas seksu a masturbacja nie jest czymś złym, o tym dlaczego niektóre substancję mogą wywołać uzależnienia i dlaczego to jest groźne, jak wykonywać najprostsze działania matematyczne, żeby nie być kolejnym „oszukanym” przez banki, urzędy i tym podobne, czy chociażby wiedzy trochę bardziej wysublimowanej jaką może być nauka o ewolucji i o tym, że człowiek też jest zwierzęciem, kim była i co odkryła Curie i dlaczego była „naukowym celebrytą”, oraz o tym, że nie powinno się tworzyć zbyt długich zdań (co właśnie sam czynię), stworzono by przedmiot na którym uczono by o tym kim był prekursor pewnego stylu muzycznego, albo dlaczego Madonna (którą sam uwielbiam) stała się „królową popu”. Tak jak sam wspomniałeś- „Nie chcę nawet polemizować z opcjami typu „to nie jest priorytet”. Oczywiście, że nie jest. Wiadomo, że od teledysku Bowiego jest ważniejsze to, żeby pamiętać, w którym roku Polska odzyskała niepodległość…”, dlatego tym bardziej nietrafionym pomysłem wydaje się opcja uczenia tego, lub podobnych rzeczy w szkołach, podczas gdy znaczna część dorosłych już osób, które szykują się do matury, mają bronić tytuł inżyniera, czy magistra, nie ma zielonego pojęcia czym jest cykl miesiączkowy kobiety, dlaczego homoseksualizm nie jest zagrożeniem cywilizacyjnym i co może wywoływać nadużywanie środków przeciwbólowych od których znaczna część społeczeństwa jest uzależniona.
Oczywiście nie łudzę się, że na podstawie mojego komentarza Ty, lub ktokolwiek inny zmieni swoje zdanie. Ale myślę, że czasem warto pomyśleć o drugiej stronie medalu i o tym że istnieją znacznie ważniejsze rzeczy (nawet jeśli są to tylko wzory skróconego mnożenia, prawo powszechnego ciążenia, czy podstawy budowy materii) niż o tym jak zmienia się świat pod wpływem porozbieranych celebrytów i dlaczego na cyckach i zdjeciach penisa można zrobić niebotyczną karierę. Szkoda, że tak mało się mówi o tym, że tworząc np. lek przeciwnowotworowy można również zrobić karierę i ogromne pieniądze, a na pewno komuś pomóc.
Na zakończenie moich przydługich wypocin życzę dużo zdrowia, szczęścia i miłości oraz sukcesów zawodowych! I czekam na kolejne posty 😉
Masz całkowitą rację. Ubolewam właśnie dlatego, że to trochę sytuacja bez wyjścia, bo wiadomo, że ciężko poświęcić cokolwiek co wymieniłeś na godziny z „popkulturą”. Aczkolwiek uważam, że szkoła powinna chociaż rozbudzać ciekawość również w takiej tematyce – interesowanie się popkulturą czyli muzą, filmem, sztuką itp. to również edukacja, otwieranie się na świat, jego różne barwy, to bardzo otwiera umysł. To może przybierać różne formy, nie tylko lekcji, które będą kończyć się sprawdzianami i potem maturą. Oczywiście to wszystko pobożne życzenia, bo szkoła obecnie nie realizuje nawet połowy Twoich postulatów, które są absolutną podstawą, więc dopiero jakieś gadżety i popkultury… 😉 pozdrawiam i dziękuję za komentarz!