Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że amerykański przemysł pop jest jedną z najbardziej demokratycznych instytucji na świecie. Jeśli przeanalizujemy ostatnią dekadę, każda tamtejsza gwiazdka dostała swoją szansę, a kilka z nich mogło cieszyć się dłuższymi okresami dominacji, podczas których koleżanki nie wchodziły im w drogę. Była Lady Gaga, Katy Perry, Nicki Minaj, Rihanna, Miley Cyrus czy Taylor Swift. Nie zrozumcie mnie źle – wszystkie wymienione panie wciąż mają się dobrze, a kolejne #1 są pewnie tylko kwestią czasu. Możemy się jednak umówić, że każda zaliczyła już swój szczyt, podczas którego była absolutnie wszędzie, a miarą overhype’u niech będą chociażby bardzo dyskusyjne piosenki umieszczane na najwyższych miejscach list przebojów. A że amerykański show-biz nie znosi próżni, do grona it girls dołączyła w ostatnim czasie Ariana Grande, która dziś w nocy wypuściła swój kolejny album thank u, next i to zaledwie kilka miesięcy po premierze ostatniego.
Popyt na kociaka z kucykiem jest tak duży, że jej pierwszą jedynką na HOT100 w Stanach okazał się jeden z najsłabszych singli w karierze czyli tytułowy thank you, next. Zagrało wszystko inne – kapitalna kampania promocyjna, sprzężona z zawirowaniami w życiu prywatnym gwiazdy, a wisienką na torcie okazał się viralowy teledysk inspirowany najpopularniejszymi amerykańskimi komediami. Kolejny, 7 rings, podzielił los poprzednika, choć jest tak generyczny, że znalazło się kilku artystów, którzy posądzili Arianę o plagiat. Nie, Grande nikogo nie splagiatowała, nagrała po prostu mało oryginalny kawałek, który brzmi jak dziesięć innych. Jej siłą jest to, że wszystko czego się obecnie dotknie, zamienia się w złoto. Na szczęście, na samym albumie pokazuje, że wszystko o czym pisałem wyżej, absolutnie nie jest przypadkiem.
Jeśli wierzyć zapewnieniom Ariany, krążek thank u, next powstawał w iście domowych warunkach: bez wścibskich głów z wytwórni, za to w towarzystwie przyjaciół i litrów szampana. Nie z uwagi na plan wydawniczy, a z potrzeby serca. I choć może nie ma tutaj kolekcji perfekcyjnie skrojonych przebojów, czego świadkami byliśmy przy Dangerous Woman, to jest charakter i pazur, którego zabrakło Sweetenerowi. Ktoś pokusił się tutaj o kompromis między byciem gwiazdką pop a zachowaniem swojego charakteru i choćby dlatego „thank u, next” może okazać się kluczową pozycją w dyskografii Ari. Po pierwszym przesłuchaniu przed szereg wybijają się na pewno: młodsza siostra Side to side czyli bloodline oraz promujący bezpośrednio krążek agresywny hoe anthem w postaci break up with your girlfriend, i’m bored. W towarzyszącym kawałkowi klipie, Ariana odrabia zadaną przez Rihannę przed ponad dziesięcioma laty lekcję tj. konkretnie podkręca wskaźnik ździrowatości, co w przypadku popowych gwiazdek jest jasnym sygnałem: przejmuję kontrolę.
Całość brzmi spójnie, ale nie jednostajnie, choć niektórzy fani mogą być zawiedzeni brakiem oczywistych bangerów. Ariana jest jednak w takim momencie kariery, o czym pisałem na początku tekstu, że już ich absolutnie nie potrzebuje – na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co, może z satysfakcją obserwować wszystko z góry, bo jej hegemonia jest niezagrożona. Ile potrwa ten stan? Tutaj wypadałoby zagłębić się w plan wydawniczy na ten rok kilku dużych wytwórni, wszak w kolejce stoi kilka mocno oczekiwanych albumów jej koleżanek, a zgodnie z popowym cyklem, każda z nich dostanie swój czas. Teraz jest czas Ariany Grande.