Są tacy artyści, na których można czekać latami i choć nie da się stłumić zniecierpliwienia, rekompensuje je jakiś niewytłumaczalny spokój, że jeśli TA chwila w końcu nadejdzie, dostaniemy dokładnie to, czego potrzebujemy. Są tacy artyści, którzy posiedli magiczną wręcz umiejętność wyśpiewywania emocji nie swoich, a słuchaczy, trafiając prosto w serce słowami, melodią i muzyką. Są tacy artyści, którzy chyba czują, jakich utworów do swojego soundtracku życia potrzebują właśnie ich fani. Taką artystką jest bez wątpienia Robyn, która wraca z pierwszym od ośmiu lat solowym albumem. Przed państwem „Honey”.
No właśnie, ten tytuł. Chwilę po ogłoszeniu pomyślałem, że ktoś tutaj miał lenia i poszedł na łatwiznę, że za prosty ten tytuł i jakiś taki, nie wiem, infantylny? W końcu to Robyn, ona robi „ambitny pop”, halo, gdzie tu tajemnica, wysublimowanie i oryginalność?! Przecież to w ogóle do niej nie pasuje… Jak to słodko aż tak się pomylić! Po przesłuchaniu albumu wszystko nabiera sensu. Być może burzę teraz szyk klasycznej recenzji, pchając się z puentą już w drugim akapicie, ale „Honey” to dosłownie miód dla uszu odbiorcy. Słodki, gęsty i powoli spływający po naszych kubkach słuchowych. Można go jeść małą łyżeczką, po trosze, ale najlepiej wsadzić całą głowę do słoika i wylizać do końca. Ok, stop, bo zaraz zrobi się z tego lesbijski tutorial, a to przecież recenzja płyty Robyn.
Pierwszy singiel „Missing U” to była klasyczna zagrywka na naszych uczuciach. Brzmienie odwołujące się do największych przebojów wokalistki, refleksyjny tekst o utraconej miłości i tęsknocie, rozumianej na wielu poziomach, nie tylko w odniesieniu do intymnych relacji pomiędzy dwojgiem ludzi. Consensus był jasny: stara, dobra Robyn wróciła! I tu kolejny błąd, bo owszem, wróciła, ale na płycie próżno szukać kontynuacji „Missing U” i sprawdzonych już patentów na dyskotekowy przebój, przy którym można jednocześnie i tańczyć, i płakać. Na tej płycie nie ma klubowych bangerów, jest za to kompletny chillout, wysmakowana elektronika i kojący głos Robyn, który na tle dość surowej i oszczędnej produkcji brzmi jeszcze pełniej niż zazwyczaj. Tekstowo za to dostajemy klasykę czyli prostotę, ale nie prostackość, szczerość, ale nie pretensjonalność, emocjonalność, ale bez ckliwości. Jest słodko, ale to taki zdrowy cukier.
Zabrzmi to teraz jak fragment recenzji z kącika muzycznego „Świata Książki”, ale „Honey” to doskonała płyta na jesień i długie wieczory, gdy niekoniecznie chcemy wytrzeć dupą parkiet, a bardziej zatopić się w rozkosznej zadumie. Jedyną rzeczą, która mnie zastanawia, jest sposób, w jaki Robyn zamierza doprawić kawałki z tego albumu podczas nadchodzącego tournee, bo o ile jestem pewien, że jest on do słuchania, o tyle przy koncertowaniu już pojawia się znak zapytania. Ale tak jak w przypadku płyty, tak i przy trasie jestem bardziej niż spokojny o odpowiedź.