Miłość nie ma płci. Ten film was emocjonalnie rozbroi

16

Mam tak dziwacznie skonstruowany mózg, że jak tylko widzę recenzje filmów czy płyt, które krzyczą „najlepszy film roku” albo „120/10” to od razu włącza mi się jakaś blokada i wewnętrzny bunt przed tym, żeby dołączyć do chóru pochlebców. A przynajmniej nie od razu, więc wśród swoich znajomych jestem tą właśnie osobą, która np. po prawie czterech latach od emisji pierwszego odcinka „House of Cards” przychodzi podekscytowana na drinka i mówi „Jezu, jaki ten serial jest super!”. Obstawiam, że faza na „Grę o tron” wejdzie mi na grubo tak w 2023, więc sprawdzajcie wtedy bloga, bo na pewno pojawi się recenzja. Są jednak produkcje, nad którymi musiałem pochylić się w miarę w terminie i muszę przyznać, że ma to sporo plusów.

O filmie „Call Me By Your Name”, w Polsce dystrybuowanym pod tytułem „Tamte dni, tamte noce”, słyszałem przez ostatnich kilka miesięcy. Zaczęło się od portali gejowskich, stęsknionych za produkcją na miarę „Tajemnicy Brokeback Mountain”, ale bardzo szybko produkcja zaczęła robić furorę w mediach totalnie mainstreamowych. A już po ogłoszeniu nominacji do Złotych Globów, w tym w kategorii „Najlepszy film” wiedziałem, że tym razem muszę posłusznie poddać się wyrokom świata i po prostu go w końcu zobaczyć. Na okazję nie musiałem długo czekać, bo w ostatni piątek odbył się w Warszawie oficjalny pokaz prasowy. Poszedłem trochę nieprzygotowany, bo nie zabrałem ze sobą chusteczek, a te, uwierzcie mi, naprawdę są koniecznością.

Pozwólcie, że będę posługiwał się od teraz tylko polskim tytułem, bo jesteśmy w Polsce, Polska dla Polaków i tak dalej. No więc tak, „Tamte dni, tamte noce” to adaptacja romansu Andre Acimana. Książkę tylko zacząłem czytać, więc ciężko mi powiedzieć na ile film odpowiada pierwowzorowi, ale sam w sobie jest pozycją, o której nawet nie wiedzieliście, że musicie obejrzeć. Historia w dużym skrócie: mamy początek lat 80., 17-letni, kosmicznie śliczny Elio, spędza z rodziną wakacje we Włoszech. Do jego ojca, uniwersyteckiego profesora, przyjeżdża amerykański stypendysta, Oliver. No i się zaczyna… Między nimi rodzi się powoli uczucie, którego nie sposób stłumić, a romans, który trwa zaledwie sześć wakacyjnych tygodni, obserwujemy z perspektywy nastolatka.

Mnie ten film emocjonalnie rozbroił. To historia o miłości dwóch facetów, ale jest opowiedziana w tak piękny i uniwersalny sposób, że płeć bohaterów zupełnie schodzi na drugi plan. Wiadomo, realizacja jest dopięta na ostatni guzik i wizualnie obrazek robi ogromne wrażenie, bo po seansie od razu zabukujecie bilet do jakiegoś włoskiego miasteczka, ale siła „Tamtych dni, tamtych nocy” tkwi moim zdaniem zupełnie gdzie indziej. Kapitalna gra aktorska i chemia pomiędzy głównymi bohaterami, podszyta idealnie dobraną muzyką, sprawia, że widz przenosi się na chwilę do czasów swojej pierwszej miłości. Takiej miłości, która na początku jest niezrozumiała, która nagle wybucha i człowiek zachowuje się jak opętany. Miłości, która boi się odrzucenia, ale naiwnie wierzy, że nie ma okoliczności, które mogłyby ją tak naprawdę zatrzymać. Miłości naiwnej, instynktownej, buzującej hormonami. Pamiętacie to? Z wiekiem i kolejnymi zawodami miłosnymi czy w ogóle doświadczeniami w relacjach z drugim człowiekiem (podziwiam wszystkich, którzy mają siłę na związki więcej niż dwuosobowe) łatwo zapomnieć o tych pierwotnych emocjach, ale obiecuję wam, że to wszystko się obudzi podczas seansu. I nie trzeba wcale mieć identycznych wspomnień, bo umówmy się, mało kto z nas ma na koncie romans ze starszym facetem podczas wakacji we Włoszech, po prostu „Tamte dni, tamte noce” idealnie uderzą w strunę, na której dawno już u was nikt nie grał. Haha, wiem jak to zabrzmiało, ale to tak specjalnie, bo ładunek erotyzmu, choć bardzo wysmakowanego, w tym filmie jest bardzo duży. Postanowiono jednak nie epatować scenami seksu, co przyniosło w sumie bardzo nieoczekiwany efekt – seks bohaterów stał się niejako sferą sacrum, czymś tak uświęconym i intymnym dla nich, że ich alkowa została dla publiczności zamknięta.

Kreacje aktorskie to majstersztyk, ale to co zrobił młodziutki Timothee Chalamet (geek fan-check: chłopak spotykał się kilka lat temu z córką Madonny, Lolą) to jest po prostu Oscar, już za samą scenę zamykającą film. Druga statuetka musowo (Grabari bukmacher!) za ścieżkę dźwiękową i dla Sufjana Stevensa, który specjalnie na potrzeby filmu skomponował dwa utwory „Mystery of Love” i „Visions of Gideon”. No te kawałki to jest po prostu RYK! Ale taki dobry, w stylu, że czujecie się refleksyjnie bądź smutno i musicie się dojechać odpowiednią muzyką, znacie te klimaty.

Trochę się rozpisałem, nie wiem czy to w ogóle ma sens, ale to dlatego, że mimo, iż od pokazu minęło już kilka dni, wciąż myślę. O filmie, tej historii, o miłości w ogóle. Bo tego może o mnie jeszcze nie wiecie, ale jestem trochę romantykiem i czasami fajnie zajrzeć w tę cześć swojej osobowości. Wam polecam to samo – „Tamte dni, tamte noce” wchodzą do kin w Polsce tak oficjalnie już 26 stycznia. Zostawiam was z trailerem i tymi dwoma wspomnianymi utworami, to dobra wprawka przed seansem. Ja na pewno wybiorę się minimum jeszcze raz, więc do zobaczenia!

tamte-dni-plakat-do-netu-zg

16 KOMENTARZE

  1. spokojna jak na Ciebie ta recenzja! Ale jakze prawdziwa.. film zostaje na dlugo w glowie i jest w swojej prostocie tak wyjebanym emocjonalnie pociskiem ze glowa mala. Timo to nowa gwiazda kina!

  2. Powiem szczerze – film mnie nie ruszył. Oglądałam go w październiku na AFF i jak na taki hype spodziewałam się więcej, zapominając, że to jednak kino prosto z Sundance, które rządzi się swoimi prawami. Uznałam to po prostu za ładną, ale banalną historię. Ostatnio jednak wpadła mi w łapy książka i dopiero ona zmiotła mnie emocjonalnie. Wwierciła się w czaszkę dając znać, że też chcę coś takiego przeżyć (jak każdy) i a klimat Włoch i antycznej kultury podziałał na wyobraźnię. Nie wiem, co ta historia w sobie ma, ale jest cholernie piękna. W książce nawet bardziej, gdzie zakończenie idzie lata, lata do przodu i pokazuje ich po latach, zmienionych, po przejściach z innymi ludźmi, ale mających ten jeden wspólny most z przeszłości – siebie. No i co do filmu naprawdę trzeba pochwalić chłopaków. Fanką Hammera nie jestem (był dobry jak to on), ale Chalamet nie dość, że jest aktorskim odkryciem to jeszcze taki śliczny <3 I ta scena końcowa przy kominku, gdy leci Visions of Gideon – wow. Piękne, wspaniale zagrane. I oby Sufjan odstał Oscara za piosenkę. Od lat to najsłabsza kategoria na Oscarach a tu nie dość, że trafił się fantastyczny artysta, to jeszcze Mystery of Love jest jakieś mile świetlne od tego co nominuje się obecnie (Can't Stop The Feeling chociażby). Także jestem bardziej #teamksiążka (w dodatku tak pięknie napisana) ale historia porywa, to fakt.

    • Ja też trzymam kciuki za statuetki, szczególnie dla Timo i za piosenkę, bo po prostu nie wyobrażam sobie innych werdyktów w tych kategoriach!

  3. Jestem świeżo po seansie i muszę przyznać, że także moja skrywana dusza romantyka cierpi! Na pewno końcówka będzie mi siedzieć w głowie przez kilka najbliższych dni. Przez film zastanawiam się teraz nad sięgnięciem po książkę, zdążyłem już wyczytać, że tylko oryginalne wydanie się liczy, bo ponoć polski przekład jest słaby.

  4. Specjalnie przeczytałem te recenzje po obejrzeniu filmu, a nie przed.
    Dobrze zrobiłem.
    Film mnie emocjonalnie zmiazdzyl, zgadzam się z każdym słowem recenzji, lepiej bym nie opisal swoich odczuć.

  5. Grabari nienawidzę Cię za ten film. Sesja w pełni, a ja nie mogę się dojść do siebie i przestać o nim myśleć 🙁 Mogłeś napisać później tą recenzję hahahah <3

  6. Mnie absolutnie powaliła scena z ojcem. Więcej nie będę się rozpisywać, warto oglądnąć. Po prostu ryczałam do poduszki przez resztę wieczoru. Dobrze że istnieje kino i istnieją ludzie którzy takie piękne filmy tworzą.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here